Spotykamy się z ekipą na dole około 10:00 i ruszamy zwiedzać- kierunek China Town. Chińczycy właśnie tego dnia obchodzą Nowy Rok. Mieliśmy wielkie szczęście, że udało nam się tam być właśnie w tym czasie. Było czuć magie tego dnia. Śliczne ozdoby, pełno straganów, ludzi. Spróbowaliśmy mnóstwa rzeczy, np. małe paczki w zielonym (słodkim, kokosowym) sosie- pychotka! Male pieczone rybki, jakieś glony, smażone banany, śmierdzące owoce, ośmiorniczki, soki z mandarynek, kokosów, granatów, bambusa itp. Lecz i tak hitem była ala zupka chińska na zimno w kubeczku ze słomką kupiona przez mojego odważnego Mężusia. Wyglądało to jak lemoniada czyli smacznie ale niestety szybkim ruchem wylądowała w koszu... Czas w China Town spędziliśmy baaaaardzo miło.
Tego dnia zwiedziliśmy również Wat Ttraimit (świątynia złotego Buddy) oraz Wat Pho Pho (świątynia leżącego Buddy)- 46-metrowy posąg leżącego Buddy naprawdę robi piorunujące wrażenie!
Chłopacy pojechali na dworzec kolejowy po bilety (jutro wieczorem kierunek Chiang Mai) a my, super dziewczyny ruszyłyśmy spacerkiem na Khao San, zjadłyśmy cuuuuuudowne naleśniki z bananami i nutellą- co za pyszności!
Wieczorem spotkaliśmy się z Ewą i Markiem (to był już ich ostatni wieczór). Piwko, super jedzonko i lecimy na kolejna atrakcje- akwarium z rybkami obgryzającymi martwy naskórek. Dziwne uczucie, na początku bardzo nie przyjemne ale po kilku minutach można się przyzwyczaić. Było nas 5 a zostałam ja z Bartkiem. Nowe doświadczenie ale na pewno już z tego nie skorzystam. Kolejna atrakcje to masaże- oj tak! To jest to :) tak się spodobało, że tego dnia miałam aż 3 :) pierwszy- stopy, łydki, drugi- głowa, ramiona, plecy a trzeci- tajski (Pan masażysta powyginał mnie na wszystkie strony ale dodało mi to tyle energii, że mogłam góry przenosić :P ) :) rewelacja!!!!
Późnym wieczorem po pożegnaniu się z Ewką i Markiem wracamy do hotelu- jutro ciężki dzień!